środa, 17 listopada 2010

Powrót Żywych Trupów / Return of the Living Dead

Po Evil Dead 2 od razu na myśl przyszedł mi kolejny film, który mimo standardowego dla gatunku wszędobylskiego kiczu i sztampowych motywów, broni się dzięki sporej dawce czarnego humoru, ciekawym postaciom i luźnemu podejściu do konwencji horroru. Tym razem mam zaszczyt przedstawić pozycję wypełniającą w stu procentach założenia gatunku zombie movies – a mianowicie Powrót Żywych Trupów


Podobieństwo samego tytułu do horrowej klasyki autorstwa George’a Romero (a Noc- czy Świt Żywych Trupów kojarzyć powinni nie tylko fani horrorów) nie jest przypadkowe. Reżyser Dan O’Bannon wspominał, że tworzył swoje dziełko będąc pod wielkim wrażeniem twórczości Romero, natomiast Powrót tak się Mistrzowi spodobał, że ten nie omieszkał o tym powiedzieć publicznie w paru wywiadach (Romero zresztą bardzo lubi wszelkie inspirowane jego filmografią projekty – swego czasu był tak zachwycony pastiszowym Wysypem Żywych Trupów, że aktorów grających główne role w tej kapitalnej angielskiej komedii namówił do krótkiego cameo w swoim następnym filmie. Oczywiście obsadził obu aktorów w roli... zombie). Wracając jednak do Powrotu, w filmie znajduje się nawet bezpośrednie nawiązanie do Nocy Żywych Trupów, kiedy to jeden z bohaterów mówi o wydarzeniach z filmu Romero jako faktach, tuszowanych potem przez wojsko.


Jeśli już zahaczyłem o fabułę, warto o niej powiedzieć szerzej, tym bardziej, że wprowadza ona parę innowacji w gatunek zombie movies. Intryga rozpoczyna się w chłodni, gdzie trzymane są rozmaite medyczne eksponaty i pomoce naukowe. Starszy stażem pracownik oprowadza żółtodzioba, jednocześnie wspominając mu o pewnych beczkach, które kiedyś zostawiło tu wojsko. Jak się okazuje, beczki zawierają zakonserwowane zombie (właśnie te, o jakich rzekomo była mowa w Nocy Żywych Trupów), które to miały zostać przetransportowane przez wojsko, najwyraźniej jednak armia USA miała tego towaru tak, dużo, że parę beczek się zapodziało i nikt nie zwrócił na to uwagi. Rzecz jasna, jako że bohaterowie są Amerykanami z krwi i kości, nie mogli zostawić niebezpiecznego ładunku w spokoju, tylko zaczęli przy puszkach z zombie majstrować. Co stało się dalej, można wywnioskować z tytułu filmu.


Wspominałem jednak o innowacjach. Otóż w momencie kiedy bohaterowie uporali się z pierwszym żywym trupem, postanowili go spalić w pobliskim piecu krematoryjnym. Co ciekawe, dym z palenia zwłok dostał się do atmosfery i spadł z powrotem na ziemię (a konkretnie niedaleki cmentarz), powodując masowe powstawanie z grobów kolejnych truposzy. Warto dodać, że te są dosyć inteligentne jak na zombie, próbują m.in. wzywać na pomoc karetki, mniej więcej na zasadzie posiłku z dowozem. Co więcej, Powrót pokrótce wyjaśnia skąd u zombie ten pociąg do mózgów, pokazuje jakimi etapami przebiega zamiana człowieka w zombie, a także udowadnia co jest gorsze od armii głodnych zombie – armia biegających głodnych zombie.

Jeśli miłośnicy zombie (i nie tylko) wciąż nie czują się przekonani do przezabawnego i pozbawionego jakichkolwiek dłużyzn obrazu O’Bannona, może przekona ich fakt, że jedna z muz horrorów klasy B, Linnea Quigley, wykonuje kompletnie nieistotny dla fabuły, ale mimo wszystko warty zobaczenia striptiz na jednym z nagrobków, a potem paraduje w negliżu (tj. tylko w wełnianych ocieplaczach na nogach) cały film, zdecydowanie maksymalizując ogólne wrażenia estetyczne.


Na sam koniec muszę jeszcze przestrzec przed oglądaniem kolejnych części cyklu – a wyszło ich już dosyć sporo. Dwójka to w zasadzie reboot pierwszej części, ale mniej zabawny i bez Linnei Quigley, trójka jeszcze nadaje sie do ogladania z uwagi na ciekawy wątek romantyczny (tak, tak), ale już każdy kolejny film z serii jest w porównaniu do jedynki żałosną próbą wyciągnięcia trochę grosza, bazując na rozpoznawanej marce.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz