środa, 5 stycznia 2011

Mordercze klowny z kosmosu / Killer Klowns from Outer Space

Skończył się grudzień, który okazał się miesiącem przeglądów i generalnie dłuższych tekstów, natomiast wraz z początkiem stycznia wracam do poprzedniej formuły postów, co będzie przerywnikiem przez marcem, miesiącem dłuuuugich serii slasherów. Tyle spraw organizacyjnych, przejdźmy zatem do dzisiejszego gwoździa programu.

Lata 80-te to piękny okres dla horrorów - w okolicach tej kolorowej dekady twórcy filmów doszli do wniosku, że zabójcze może być praktycznie wszystko. Gremliny, owłosione kulki uciekające z kosmicznego więzienia, zmutowane pomidory... a nawet klauny. Ale nie zwykłe klauny, które już same w sobie są straszne, ale klauny z kosmosu!
 
 
Konwencja całego filmu jest dosyć standardowa - otóż mamy tu do czynienia z klasycznym dla tego typu horrorów prowincjonalnym miasteczkiem, pełnym zadzierających z miejscową policją amerykańskich nastolatków. Jak to zwykle bywa w horrorowych scenariuszach, nieświadoma zagrożenia para wspomnianych młodych ludzi natrafia na coś dziwnego, co przy okazji okazuje się przyczyną zmniejszenia populacji miasteczka o dobre kilkadziesiąt procent. Tym razem jest to... cyrk. Tak jest, za miastem pojawia się w przeciągu jednej nocy wielki, kolorowy cyrk, który rzecz jasna błyskawicznie skupia uwagę każdego ciekawskiego - a innych wierzcie mi, nie ma - Amerykanina, jaki choćby tylko pojawia się w pobliżu. Jak wiadomo, ciekawość to pierwszy stopień do piekła, poza tym Amerykanie najwyraźniej unikają oglądania horrorów, bo inaczej wiedzieliby, że gdy tylko w zasięgu wzroku dzieje się coś dziwnego, to nie należy tejże anomalii badać, tylko jak najszybciej uciekać. Tak czy inaczej, pechowi goście dziwnego cyrku zostają niezwłocznie ukarani za swój błąd, przy czym wspomnianej wcześniej parze nastolatków udaje się w trudem uciec przed obrażonymi gospodarzami, którymi okazują się oczywiście tytułowe kosmiczne klauny i bynajmniej nie wykazują one pokojowych zamiarów, traktując Ziemię niczym darmową stołówkę.

 
Rozpoczyna się więc zakrojona na szeroką skalę inwazja na niewielkie miasteczko w USA (ciekawe, że obca rasa klaunów traci czas na wybijanie mieszkańców jakiejś wioski, zamiast siać terror jakoś bardziej globalnie, ale najwyraźniej nie jest to szczególnie ambitny rodzaj kosmitów). Klauny pukają do drzwi zaskoczonych mieszkańców i korzystając ze swojego klauniego uroku, znienacka atakują swoje ofiary pop-cornowym pistoletem albo zabójczym ciastem. Schwytani ludzie zostają magazynowani w kokonach z waty cukrowej, składowanych w cyrku. Całości broni wielki mega-klaun, z którym rzecz jasna przyjdzie się zmierzyć głównym bohaterom. Trzeba coś jeszcze dodawać?
 

Mordercze klowny to marne efekty specjalne, nędzna gra aktorska i mocno sztampowa fabuła. Mimo wszystko jednak, mówimy tu przecież o _k l a u n a c h_ z _k os m o s u_ i już samo to sprawia, że warto ten wymysł chorej wyobraźni scenarzystów obejrzeć (jeśli ten tytuł nie przyciągnął niczyjej uwagi, to nie wiem, co w takim razie może), tym bardziej, że zawierają się tu wszelkie możliwe klisze charakterystyczne dla horrorów rodem z lat 80-tych. Jest psychodeliczne, zabawnie i oryginalnie, a poza tym świetnie, że ktoś wreszcie ukazał mroczną stronę tych przerażających, upiornie umalowanych i zupełnie nieśmiesznych wesołków... Co ciekawe, film nie doczekał się żadnego sequela (ewenement), choć wciąż aktywne jest pokaźne grono oddanych mu fanów, skupionych na tej stronie.

1 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Coś jest w tym filmie,że chce się do niego wracać

Prześlij komentarz